Spotkała kilka zakonnic, jak przesuwały się cicho po kurytarzu, w swoich białych czépcach skrzydlatych, oraz młodego studenta, który biegł raźno, nucąc półgłosem aryę z najnowszéj operetki... Widziała także posługaczów apatycznych, sennych, przyzwyczajonych do widoku cierpień i śmierci.
Zdawało się, że długie kurytarze nie mają końca, że ten przybytek jęków, to niby olbrzymi labirynt, z którego wyjścia nie ma.
Nareszcie doszły do celu.
Zakonnica otworzyła drzwi bez szelestu i skinęła na swą towarzyszkę.
Weszły.
Zosia leżała na łóżku z przymkniętemi oczami, tylko miarowe wznoszenie się i opadanie piersi świadczyło, że życie z niéj jeszcze nie uciekło. Piękna jéj twarzyczka o delikatnych rysach wyglądała jakby wyrzeźbiona z kararyjskiego marmuru. Nad białém czołem wiły się sploty jasnych włosów, rozrzucone w nieładzie. Ręce jak u dziecka drobne i wychudłe skrzyżowała na piersiach.
Pani Władysławie łzy zakręciły się w oczach.
— Zosiu! droga Zosiu! — szepnęła.
Odpowiedzi nie było.
— Usnęła... — rzekła zakonnica szeptem — ale się zaraz przebudzi; sen ma przerywany, krótki. Niech pani siądzie tu przy niéj... Ot tak, do światła, żeby panią lepiéj widziéć mogła.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —