Istotnie chora westchnęła i otworzyła oczy.
Na widok przybyłéj błysnął w nich promyk radości. Wzięła rękę pani Władysławy i przycisnęła ją do ust.
— Byłam pewną, że pani przyjdzie — rzekła — byłam pewną, chociaż nie zasłużyłam na tyle dobroci.
— O, moje dziecko, czemuś nie dałaś znać wcześniéj?... Byłabym cię wzięła do domu, pielęgnowała z całą troskliwością... Nie mogę pozwolić, żebyś leżała tu. Jutro, jeżeli doktorzy pozwolą, zabiorę cię do siebie.
— O nie! nie trzeba!... mnie tu dobrze. Siostra Zofia jest dla mnie prawdziwym aniołem opiekuńczym, bo ona także Zofia... ma takie imię jak ja i taka sierota jak ja... i matkę straciła niedawno... także jak ja. Nie bierz mnie pani ztąd, tu dobrze, spokojnie, cicho...
— Nie mów tak dużo, Zosiu, to cię męczy.
— Masz pani słuszność, doktor to samo powiada, ja téż długo pani nudzić nie będę. Tu pod poduszką są papiery, weź je pani do siebie. Jeżeli powrócę do zdrowia, oddasz mi je... jeżeli zaś umrę, spalisz...
— Ależ ty żyć będziesz, drogie dziecko, na szczęście własne i drugich.
— Bóg to wié jeden... weź pani te papiery,
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.
— 145 —