szlachetnéj kobiecie, nie mogę jeść jéj chleba zapracowanego ciężko... nie!
Upatrzywszy chwilę, kiedy pani Władysława sama się w swoim pokoju znajdowała, Zosia weszła pocichu, ujęła rękę swéj chwilowéj opiekunki i ucałowała ją.
— Zosiu! a to co?
— Podziękować ci przyszłam, droga pani, za twoją dobroć, za wszystko, co uczyniłaś dla mnie, za opiekę... prawie że za życie, bo gdyby nie twoja pani opieka, kto wié, czy nie znajdowałabym się teraz na cmentarzu, pod ciężką mogiłą.
— Nie bądź-że dziwną, moje dziecko, życie Bóg daje, a nie ludzka opieka...
— Bóg daje wszystko, i takie serca dobre, jak twoje, pani, jest Jego najpiękniejszym darem.
— Po co ty to mówisz, moje dziecko?
— Aby ci podziękować pani i aby cię pożegnać zarazem...
— Ach! co za duch niespokojny! — zawołała pani Władysława z uśmiechem — dokądże cię znów ciągnie jakiś chochlik? Czy znów na cygańską włóczęgę między obcych...
— A cóż mam robić? Pójdę, postaram się o miejsce, dzieci znów uczyć będę...
— I znów zachoruję, znów utracę zdrowie, które cudem prawie wróciło i zmarnuję życie zdaleka
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —