mamy, tedy zawieźcie nas... I prawdziwie, żeby po stajni i z latarnią szukać toby ogona kawałka nie znalazł, wszystko wyprowadzone, wyprzedane, zniszczone, jeno że wiater po budynkach chodzi i wróble latają... Niech Bóg broni!
— Los!
— Oj, los... los! mój Michale — mówił daléj Franciszek — ale czekajcie... Tedy jak pani rzekła, żeby jechać, myślę sobie, trudna rada, juści trzeba, i oto zaprzągłem swoje szkapiny i pojechałem, a prawdziwie powiadam wam, i po sprawiedliwości świętéj, że żebym nawet, nie przykładając, nieboszczyka na cmentarz wywoził, to jeszcze bym tyle markotności nie miał, jak z onemi biednemi kobietami jadący... Bo jak one sobie radę dadzą na świecie? same jedne, w mieście, między taką mocą narodu. Sama pani chuderlawa, słabizna, jeno ciągle dycha i, nie daj Boże w złą godzinę wymówić, ale na księżą oborę patrzy! Panienka starsza także nie siłaczka, delikatna, cienka, zdaje się, że wiatr ją zdmuchnie — a młodsza to prosto powiedziawszy, dziecko, dopiéro jéj się na dwunasty rok obróciło. I z czém tu wojować mój Michale.
— Pewno, że im nie będzie na tym świecie lekko...
— Jakeśmy już parę mil odjechali, jak się owe niebożęta trochę utuliły w swoim wielkim lamencie,
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —