z Franią siadały na jednéj ławce obok tej awanturnicy i intrygantki.
— O kim mówisz?
— Wiész dobrze o kim ja mówię... o pani Kamińskiéj.
— Ah! więc ta przyczyna?... to jest edukacya dzieci... potrzeba prowadzenia otwartego domu? A więc to tak, że się téż nie domyśliłem tego odrazu.
— Nie grzeszyłeś nigdy domyślnością, ale dość już tego. Ta przyczyna, czy inna, dość, że wyjechać musimy. Nie mogę pozostawać w tak bliskiem sąsiedztwie z tą, tą... panią!
Pan Leon oburzył się.
— Więc jeszcze znęcacie się nad nią? Nie dość, żeście jéj w własnym domu u siebie wyrządziły krzywdę, jeszcze i teraz chcecie ją prześladować. Wstydź się, żono! Wiesz dobrze, że to była dziewczyna zacna i uczciwa.
— O porzuć pan rolę obrońcy!
— Pani Kamińska nie potrzebuje obrońców, ma męża, który w razie potrzeby osłoni ją od napaści... a ja pani oświadczam, że dla kaprysów panny Franciszki Lipowa nie sprzedam. Nie podoba jéj się sąsiedztwo, to niech sobie wyjeżdża, choćby na koniec świata... wolno jéj! a pani, jako żona będziesz mieszkała, tam gdzie i twój mąż, to jest oto... w Lipowie. To jest moje ostatnie słowo!
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —