odznaczam się talentem krasomówczym, przeto daję za wygranę i powracam do mego pamiętnika, do suchego rejestrowania faktów.
Było to przed laty piętnastoma. Uboższy w dochody stałe, a bogatszy w czuprynę (która nie jest stałą własnością), tęskniłem w kawalerskiéj stancyjce i było mi smutno i zimno.
Szarpałem się jak ptak, w klatce zamknięty, doznawałem wrażeń Robinsona, rzuconego na bezludną wyspę. A przecież mieszkałem w Warszawie!
Zdarzyło się w tym czasie, żem się przeziębił i musiałem przeleżéć trzy dni, bez żadnéj pomocy i opieki, gdyż stróżka, która mi usługiwała, była akurat w tym czasie także cierpiącą, a jéj małżonek, z powodu zmartwień rodzinnych, oraz licznych zajęć przy utrzymywaniu czystości w kamienicy upijał się codziennie, aż do utraty przytomności.
Młoda moja natura oparła się chorobie i po trzech dniach chodziłem już do biura.
Po południu udałem się do ogrodu Botanicznego. Była najcudowniejsza wiosna, zapach kwiatów napełniał powietrze, mnóstwo osób używało spaceru.
Obserwowałem publiczność i czułem dziwną gorycz w sercu. Nikt nie był samotny, jak ja. To szła matka z dwiema córkami, którym asystował jakiś elegant; to ojciec otoczony dziatwą, to jakaś szczęśliwa para, gruchająca wesoło... a ja sam! sam jak kołek w płocie!
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —