tedy rzekłem do pani, żeby mi powiedziała jakie swoje zamyślenie i gdzie się obróci? A, mój Franciszku, powiada, Bóg nad sierotami... do miasta pojedziemy — robota się jaka zdybie. Tedy ja znowu rzekłem, że do roboty zdrowia trza — a ona powiada, Bóg da. Ano, powiadam, juści prawda, że da, jak będzie wola Jego — ale, powiadam, że na mój głupi rozum, to podobniéj byłoby pani z panienkami na wsi pozostać. Tu po niemcu kolonia jest nieduża, możnaby w arendę za małe pieniądze wziąć, parobka sobie przynająć i żyć siako tako. Tak powiedziałem po szczerości serca, a pani mówi: wy się na tém nie znacie, mój Franciszku. Może ja się nie znam, powiadam, ale zawdy to wiem, że jak jest ziemi kawałek, to i chleb jest i kartofel i mleka kapeczka i okrasa, przynajmniéj choć biednie, to co nieco w gębę można włożyć — a w mieście, na onych twardych kamieniach żyć ciężko. Miałem ja krewniaka co do miasta poszedł, to on mi powiadał jaki tam smak. Tymczasem pani powiedziała, że tak już ma być, że sobie taki los obrała i na tém skutek. Gadaliśmy o nieboszczyku panu starszym, co życie stracił niedawno i o paniczu, co znowu jak kamień w wodę przepadł, i o tym kawalerze, co do starszéj panienki niby w zaloty zajeżdżał... One popłakiwały, mnie téż markotno było... i tak na owém przypominaniu droga nam zeszła.
— Dalekoście je zawieźli?
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —