Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

jakoś nie szło. Panna Pelagia albo nie odpowiadała wcale, albo odpowiadała półsłówkami. Mówiłem o kwiatach, literaturze i teatrze. Dała mi do zrozumienia, że w obecnym nastroju jéj ducha, o kwiatach nie myśli, literatury nienawidzi, a teatrowi życzy, żeby się zawalił co prędzéj. Zapytana o przyczynę takich czarnych myśli, odpowiedziała, że życie jéj zbrzydło i utraciło w jéj oczach powaby.
— Dawniéj — mówiła — byłam wesoła, ożywiona, lubiłam towarzystwo i muzykę, dziś już mnie nic nie zajmuje i nic nie obchodzi. Podobno słońce świeci, kwiaty pachną, słowiki śpiewają, przecież to właśnie pora... Co do mnie, nie słyszałam ich śpiewu i słyszéć go nie chcę. Smutno mi. Fortepianu nie dotknęłam już od dwóch tygodni... Dla kogo mam grać?
— Choćby dla siebie saméj, dla własnéj przyjemności.
— Egoistką nie jestem... Nie, panie, nie... Życie moje już złamane, pragnę tylko ciszy, spokoju i zapomnienia. Gdyby mnie jaki dobry geniusz zaniósł na bezludną wyspę i porzucił samotną, w cieniu wielkich drzew, w grocie wykutéj w skale... byłabym najszczęśliwszą...
Umilkła. Czułem, że wypada mi paść na kolana i przykładając rękę do serca zawołać:
— Pelciu! Aniele, duszo méj duszy! gwiazdo moich gwiazd!... pozwól, że ja będę tym dobrym