trzyk chłodził... Nad lasem niebo było czyste, bez chmur, zasiane złocistemi gwiazdami... a w boru gałęzie szumiały, jakby gwarząc, jakby spowiadając się jedna przed drugą.
Na ostatnim noclegu, przed ostatecznym kresem mojéj podróży, chłop, który mnie wiózł, rozmowę ze mną zaczął. Odzywał się bojaźliwie, nieśmiało... niby chciał mi coś powiedziéć, a nie śmiał.
— To już jutro — rzekł — zanim słonko ku południowi się podniesie, będą pan w onéj Pustelni.
— Ja nie wiem — odpowiedziałem — bom w tych stronach piérwszy raz, ale skoro powiadacie, że przed południem staniemy, to zapewne tak będzie.
— A juści, że będzie, wielmożny panie — rzekł chłop, wpatrując się w gwiazdy. — Ono już kiele północka tera; niech ta szkapiny obroku dojedzą, a pan się krzynkę prześpią, to się powleczemy pomaleńku. Tu nie pogoni, panie, bo piachy tęgie wskróś, het, pod samą Pustelnię... Znam ja tu każdy krzaczek, panie, znam. Da Bóg miłosierny doczekać, jeno gwiazdy pobieleją krzynkę, to pojedziem... O wschodzie staniem przy Michałowym młynie... tam znów szkapiny kłaczek siana zjedzą, napoję je i pojedziemy daléj, bez Lisi Majdan, bez Wisielcowy Grądzik, bez Wilczedoły, a potém wskróś lasem mała milka drogi... ta i Pustelnia!...
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —