do ręki i zanim zdążyłem się opamiętać, zniknęła jak cień z przed moich oczu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Piérwsze dni pobytu w Pustelni będą mi na całe życie pamiętne. Owego wieczoru a raczéj nocy owéj gdy Wojtkiewiczowa w swoim czepcu wielkim zniknęła już za drzwiami, pozostawiwszy w mem ręku ciężki klucz od lamusa, przez długi czas nie mogłem myśli zebrać, ani się uspokoić. Przejmowały mnie dreszcze, a jednocześnie żar szczególny palił moje skronie, w których krew uderzała jak młotem. Ledwie dowlokłem się do izby gdzie przygotowane było dla mnie posłanie i, nie gasząc światła, rzuciłem się na łóżko. Na stoliku paliły się dwie świece woskowe żółte, takie same jak te, które w ręku Wojtkiewiczowéj widziałem. Widocznie musieli tu miéć dużą pasiekę blisko domu. Obok świec dostrzegłem bukiecik wdzięcznie ułożony z rezedy i lewkonij. Kto go tu przyniósł? kto miał tak dobre serce, że widokiem kwiatów pragnął rozweselić moje smutki?... Pytanie to zajmowało mnie bardzo, ale nie mogło wypędzić z pamięci obrazu wielkiéj tajemniczéj trumny, którą widziałem przed chwilą. Co w niéj jest? Komu przyszła myśl przekazywać spadkobiercom taki sprzęt żałobny? Może to przestroga, może głos wołający: „uciekaj ztąd, uciekaj!“
Chciałem usnąć, zapomniéć o wszystkiem, dać