— Niech pani wysiada! — zawołał do swojéj sąsiadki — stoimy nad samym rowem i omnibus przewróci się lada chwila.
Młoda osoba wyskoczyła pośpiesznie i wyskoczyła w samą porę, bo w téj chwili pocztylion, chcąc naprawić sytuacyę, ruszył końmi, ciężar tłomoków przeważył i ogromny dyliżans przewrócił się do rowu.
Krzyków było bez końca.
Konduktor klął pocztyliona, pocztylion klął konie i ciemność, żydzi grozili skargą, a cierpiąca na zęby dama jęczała w niebogłosy.
— Cóż robić?... — zapytał szlachcic. — Sami takiego ciężaru nie podniesiemy, trzeba do wsi po ludzi posłać.
— Wieś daleko — odezwał się konduktor — bliżéj będzie do stacyi. Ja zaraz poszlę pocztyliona konno, a państwo muszą tu trochę zaczekać.
— Jakie czekać? co to jest czekać? — wołali żydzi. — Ładny interes czekać na środku szosy, gdzie broń Boże nieszczęście może być!
— Wielka rzecz! — odezwał się szlachcic. — Nic nam się nie stanie, a zresztą musimy poczekać. Na szczęście deszcz ustał.
— My nie chcemy czekać! Kto ma czas niech czeka, my nie mamy czas!
— W takim razie nie czekajcie panowie — odrzekł obojętnie.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —