i czekała i doczekać się mieszkańca swego nie mogła... Nieszczęsna trumna!... biedne pokolenia!... Wstałem od stołu, przeszedłem się kilkakrotnie po wielkiéj izbie, myśląc nad owem fatum szególném, które nad rodem Gozdawów zawisło... a czyż nad tym jednym tylko?!... Gdym tak dumał, drzwi otworzyły się cicho i stanęła przedemną Wojtkiewiczowa, ubrana jak wczoraj w białym czepcu i czarnéj chustce na ramionach. Nie przywitała mnie ani słowem, nie rzekła „dzień dobry“, nie spytała jak piérwszą noc pod własnym przepędziłem dachem, tylko utkwiła we mnie wzrok pytający, badawczy, surowy i zapytała:
— No cóż?
Jednéj chwili powziąłem postanowienie i, podniósłszy rękę do góry, rzekłem:
— Sukcesyę po Janie Gozdowie biorę dla siebie...
W oczach staréj kobiety błysnęły łzy rozrzewnienia, objęła kościstemi rękami moją głowę, pocałowała w czoło i rzekła na wpół z płaczem.
— Nareszcie!!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po południu wyszedłem w pole z Szymonem. Nie wiem z jakiéj przyczyny ponury i mrukowaty ten chłop rozjaśniał czoło i stał się rozmownym... Szliśmy miedzami; żyto już żęli, pszenica złociła się, a jęczmieniowi, gdzie wcześniéj siany, płowieć