Szymon wcale nie zapytywał mnie o swoje losy, nie ciekawy był wiedziéć, czy go zatrzymam, czy nie... Gdy wspomniałem mu, że go z chęcią wielką i nadal przy gospodarstwie widziéć będę, a pracę jego wynagrodzę odpowiednio, spojrzał na mnie z podziwieniem najwyższém i rzekł:
— Nie była Pustelnia przez Szymona i Szymon przez Pustelni téż nie będzie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Głód mi dokuczał.
Powróciwszy z obchodu gospodarstwa, przedeptawszy co najmniéj ze dwie mile drogi, po polach i łąkach, czułem, że mam wilczy apetyt. Na progu dworku spotkałem jakąś krępą dziewczynę.
— Moje dziecko — rzekłem — czyś tutejsza?
Rozśmiała się, wyszczerzywszy przytém dwa rzędy, dużych białych zębów. Wzruszyła ramionami i rzekła:
— A dyć wielmożny pan téż... niby dziedzic, a Magdy nie zna...
— Teraz, gdy mi powiedziałaś kto jesteś, już cię znam i wiém żeś Magdusia.
— Juści, że nie pies...
— Co téż mówisz!... mam do ciebie prośbę.
— Nie wójt ja, żeby do mnie z prośbami chodzili. Co pan chcą, to powiedziéć — i skutek.