Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —

— Pójdźże do pani Wojtkiewiczowéj i poproś jéj grzecznie odemnie, żeby była łaskawa tu pofatygować się do mnie.
— Ii, ja ta nie potrafię tak gadać, powiem jeno: niech pani leci duchém do dziedzica i ju!
Chciałem jéj wytłómaczyć, że ja pani Wojtkiewiczowéj rozkazywać nie śmiem i nie mam prawa, ale zanim się zdobyłem na słowo, Magda była już w ogrodzie.
Po chwili do owéj wielkiéj izby, w któréj odczytywałem papiery po dziadku, weszła pani Barbara, ale ubrana jakoś inaczéj, weselsza i uśmiechnięta. Miała znacznie mniejszy czepiec na głowie, zamiast czarnéj chustki popielaty kaftanik. Spojrzałem na nią i spostrzegłem, że nie jest tak stara, jak mi się na piérwszy rzut oka zdawało. Wprawdzie czoło jéj było zmarszczkami pokryte, włosy popruszone gęsto szronem siwizny, ale w oczach było tyle życia, energii i siły, że trudno było przypuszczać, aby ta kobieta więcéj nad jakie pięćdziesiąt lat życia liczyć mogła.
— Pani dobrodziejko — zawołałem bez żadnych wstępów — kuzynko, czy jak się pani nazwać rozkażesz, jestem tak głodny, że gotówbym gryźć kamienie.
Rozśmiała się.
— Znajdziemy coś lepszego i nie tak szkodliwego na zęby, bo ja przewidziałam pański apetyt,