— Dobry, poczciwy ojczulek! Czemuż go już nie ma?
— Ha, nieszczęście! W każdéj rodzinie są szczerby, każdy prawie opłakuje kogoś, ale przepraszam, poważam się rozmawiać z panią, a nie powiedziałem kto jestem. Otóż przedstawiam się: Józef Kamiński z Zabłocia, na Podlasiu.
— Ach! tyle razy o panu słyszałam.
— A mama pani?
— Biedna mama! Cierpiąca od czasu tych przejść okropnych, znajduje się teraz z młodszą siostrą u krewnych... czasowo naturalnie.
— Jakto czasowo?
— Przecież nie może być im zawsze ciężarem, tembardziéj, że teraz wszystkim tak ciężko. Gdzie spojrzyć źle, gdzie się obrócić klęski, niedostatek, żałoba...
— Doprawdy, chciałbym jeszcze o coś spytać, ale już nie mam śmiałości...
— Dlaczego?
— Z każdego słowa pani wieje taki smutek, że boję się, czy zapytaniem nie rozżalę pani bardziéj jeszcze, a przytem... przytem obawiam się, czy niedyskrecya człowieka obcego...
— Odpowiem panu szczerze. Rozżalić się już bardziéj nie mogę, bo w nieszczęściach, które przeszłam, serce moje stwardniało jak kamień. Wypłakałam wszystkie łzy i teraz spoglądam w przyszłość
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —