Dróżka, a raczéj ścieżka do niéj prowadzi, między dojrzewającemi ścianami żyta, potém ciągnie się, jak szare pasemko wśród łąk, a wreszcie ginie nad rzeką, w gaju, wśród którego dostrzedz można jakiś budynek.
Dziwnie pachnie i zboże i łąka i ów gaj, co się zdaleka przed nami rysuje.
— Dalekoż to jeszcze? — pytam.
— Czy się pan już zmęczył?
— Nie, alem ciekawy.
— Gdyby można było pójść prosto, byłoby bardzo bliziutko, ale rzeka ma takie skręty szczególne, a po łące mnóztwo rowów, które nie wiem po co Szymon kazał pokopać. Niektóre z nich są tak szerokie, że ja nie mogę przeskoczyć. Musimy trzymać się ścieżki, a na rowach znajdziemy kładki... Przejść można bardzo wygodnie, bez zamoczenia się... Ja tu w lecie jestem codzień.
— Codzień?!
— Czasami nawet bywam po dwa razy... bo w lecie największa robota przy pszczołach, trzeba ogromnie pilnować... chodzę więc, a wracam najczęściéj inną drogą.
— Dlaczego? kiedy są takie duże rowy?
— Właśnie dla tych rowów... mają one jedną dużą zaletę.
— Rowy! jakąż zaletę miéć mogą?... chyba tę, że odprowadzą z łąk zbyteczną wodę.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.
— 281 —