Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.
— 286 —

Zwiedziliśmy szczegółowo pasiekę — zdjąłem sitko z twarzy i zabraliśmy się do powrotu.
— Pan nie zgani mnie przed ciocią za moje gospodarstwo? — spytała.
— Lęka się pani?
— Naturalnie. Ciocia mi zawsze powtarza, że trzeba pracować, że grzech być próżniakiem, że nikomu na świecie chleba darmo nie dają, więc i ja téż robię co mogę i staram się, żeby było zrobione najlepiéj, a jeżeli pomimo woli mojéj jest co złego...
— To?
— To... proszę mi wybaczyć, panie — rzekła, podnosząc na mnie duże, prześliczne oczy.
Uchwyciłem drobną jéj rączkę i przycisnąłem do ust... Zażenowało ją to i onieśmieliło bardzo. Pokraśniała na twarzy jak róża i przez chwilę nie odzywała się do mnie wcale.
Szliśmy tą samą ścieżką przez łąki — i droga, dość długa w rzeczywistości, wydała mi się bardzo krótką... Z prawdziwą przykrością zobaczyłem, że już jesteśmy przy życie, poza którém ogród i folwark się znajdował. Na szczęście spostrzegłem dąb powalony przez piorun. Udałem zmęczonego, choć było to kłamstwo, bo wcale zmęczenia nie czułem.
— Panno Heleno — rzekłem — przyznam się, że już ledwie idę... zatrzymajmy się cokolwiek, spocznijmy...