— A dobrze — odpowiedziała — siądźmy na tém drzewie; nie wiedziałam, że pan taki niewytrzymały. Ja mogłabym jeszcze iść Bóg wié dokąd.
— Nieprzyzwyczajony jestem do chodzenia po polach, ale po niejakim czasie wprawię się i będę chodził tak jak pani.
— Czy w mieście ludzie mało chodzą? — spytała.
— Owszem, chodzą nawet bardzo dużo, ale tam, widzi pani, co innego, tam są wygodne, różne chodniki kamienne.
— O, dziękuję bardzo! Chyba żaden na świecie chodnik nie zastąpi zielonéj murawy, która jest miękka jak dywan.
Usiedliśmy na zwalonym dębie.
Słońce nachyliło się ku zachodowi; przyjemny, orzeźwiający wietrzyk muskał skronie.
Rzecz dziwna, rozmowa, która nam tak łatwo szła z początku, rwała się co chwila jak nitka i nawiązać jéj nie było można. Nie kusiliśmy się téż o to.... Helenka patrzyła na łąkę, po któréj bocian przechadzał się poważnie — ja ścigałem wzrokiem hyże jaskółki, uganiające się za muszkami w powietrzu. Drobne te szczegóły wyrzeźbiły się głęboko w mojéj pamięci i nie zatarły się, pomimo lat, aż po dzień dzisiejszy.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —