— Otóż, żeby wielmożny pan Szymonowi kazał, żeby zebrał kilku parobków z siekierami i furmanką pod sieci, toby się pojechało na jezioro. Lód tęgi, a choć na nim śniegu na jaki łokieć, ale tonie można poprzerąbywać, włok mam gotowy, zaciągnęłoby się ze dwa, ze trzy razy...
— To niechże Bartłomiéj pójdzie do Szymona, weźcie pomoc jaką trzeba i jedźcie... porąbcie tonie, a przed południem ja nadjadę do was...
— Właśnie niech wielmożny pan nadjedzie, nawet popołudniu trochę, ale aby zaraz popołudniu, bo żydy z furami téż przyjadą. Już oni zwyczajni u nas w „wilię” wigilii ryby kupować, to będą, bo i co rok bywają.
— Dobrze, przyjadę.
Dziad czekał jeszcze.
— Co jeszcze chcecie powiedziéć? — spytałem.
— A to wielmożny panie, że jutro wigilia święta, to znów wedle myśliwskiego obyczaju, wartoby szczęścia spróbować w lesie.
— Mamy jeszcze czas, wybierzemy się, a teraz niech Bartłomiéj idzie do Szymona... albo ja sam pójdę.
Włożyłem kożuszek na siebie i wyszedłem przed dom.
Niby to dzień się zrobił, ale gwiazdy pobladłe jeszcze cokolwiek świeciły. Mróz był wielki, śnieg pod nogami skrzypiał.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.
— 303 —