Zaraz na dziedzińcu spotkałem Szymona.
— Dobry dzień będziemy mieli na ryby — rzekłem — pogoda zapowiada się ślicznie, choć mroźno.
Szymon na niebo spojrzał.
— Niby wielmożny pan tak według gwiazdów miarkuje?
— Zapewne, niebo jasne jak w lecie.
— Zwodzące ono bywa, panie; podług mego pomiarkowania dzień jak dzień, ale od wieczoru pewnie się zmiana zrobi.
Nie zważałem na te słowa, bo i cóż mnie miała tak bardzo pogoda obchodzić?! Czy taka ona czy owaka, w starym domu w Pustelni przecież ciepło i wesoło. Koło południa kazałem zaprządz konia do sanek i wybierałem się na jezioro. Już miałem siadać, gdy wybiegła do mnie Helenka w obcisłéj salopce, w czapeczce futrzanéj, zupełnie gotowa do drogi.
— Weź mnie z sobą — prosiła — Jaś zostanie przy ciotce.
Dlaczegóż miałbym jéj odmówić?... Umieściliśmy się w maleńkich sankach, a chłopakowi, który ze mną miał jechać, kazałem zostać w domu. Po wybornéj drodze koń pędził wyciągniętym kłusem; pogoda była prześliczna, niebo jasne, droga iskrzyła się od śniegowych kryształków. Ostry wiatr zarumienił twarzyczkę mojéj żoneczki, a na włosach wymykających się z pod czapeczki, na rzęsach, na
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.
— 304 —