Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.
— 307 —

łem drogi i znów, po długiém błądzeniu, znalazłem się przed temi samemi drzewami. Helenka drżała coraz bardziéj — zdawało mi się, że płacze. Już nie mogłem dłużéj ukrywać położenia, bo sama wiedziała, że błądzimy, że nas zaskoczyła śnieżyca... Zdałem się na instynkt konia... puściłem mu lejce swobodnie... Poszedł i znowuż to samo... znowu te drzewa przeklęte! Jakaż siła wpędza mnie w to błędne koło? jakież złe duchy sprzysięgły się na naszą zgubę?! Czy to te postacie tajemnicze a straszne, te duchy pokutujące, o których mi podczas nocy letniéj w lesie chłop opowiadał... Ogarnął mnie zabobonny przestrach. Koń zatrzymał się... Wyszedłem z sanek, z załamanemi rękami, bezsilny, drżący z obawy o mój skarb, o moje szczęście całe... Żeby można przynajmniéj ognisko rozniecić, ogrzać ją... Wyrzuciłem z sanek garść słomy — podpaliłem zapałką. Buchnęła jasnym płomieniem... Sądziłem, że przy tém świetle rozejrzę się w miejscowości, poznam gdzie jestem... ale gdzie tam! Widziałem tylko płatki śniegowe unoszące się w powietrzu... Garść słomy spłonęła w jednéj chwili i ogarnęła nas zupełna ciemność... Rozpacz mnie porywała. Zacząłem bluźnić.
— Czyż niéma Boga! — wołałem łamiąc ręce — czy on nas opuścił?!
— Cicho, nie mów tak, nie grzesz — rzekła Helenka; a po chwili, chwytając mnie za rękę za-