wołała z radością. — Słuchaj, Leonardzie, słuchaj... pomoc nadchodzi.
Istotnie, z oddalenia dolatywał dość wyraźnie odgłos myśliwskiego rogu.
— Szukają nas, szukają! To Bartłomiéj... On nas znajdzie... Krzyczmy! krzyczmy ile mocy w piersiach, może usłyszą!...
Przypomniałem sobie, że mam strzelbę w sankach... Strzeliłem w powietrze... Na strzał odpowiedział jeszcze donioślejszy dźwięk rogu... Niebawem zamigotały światła jaskrawe, czerwone... to Szymon i parobcy z Pustelni szukali, przyświecając sobie pochodniami... Strzeliłem powtórnie; zapaliłem resztę słomy wyrzuconéj z sanek... Ludzie przyszli i wyprowadzili nas na drogę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Smutne były święta, bardzo smutne. Poznałem doktora Kalińskiego, owego dziwaka, o którym tyle opowiadał mi Jojna; przyjechał na piérwsze wezwanie. Wprowadziłem go do pokoju, w którym leżała ukochana moja chora... Krótko bardzo zabawił, zapisał lekarstwo, zalecił co było potrzeba i odjechał, tłómacząc się, że do chorych spieszy; ale wieczorem, nad wszelkie moje spodziewanie przyjechał najętemi końmi, przywiózł z sobą jeszcze jakieś leki i całą noc wraz ze mną czuwał nad Helenką. Przewidywał zapewne, że obecność jego będzie potrzebna... że może pogorszenie nastąpi... Rano powrócił do