ka i wpaść odrazu w miasto, do którego różne interesa go sprowadzały.
— Kiedy pan dobrodziéj wraca? — zapytał.
— Jutro, o samym zachodzie słońca.
— Ny — to ja jutro o samym zachodzie słońca będę sobie stał przy starym kirkucie. Pan mnie znów podwiezie kawałek?
— Zobaczymy.
— Aj waj, pan podwiezie — ja jestem już podupadły całkiem na nogi, i, jak tylko prędko idę, to zaraz mnie koło serca pika! Niech Bóg broni jak pika!
— Dobrze więc, podwiozę cię dokąd zechcesz, ale musisz mi powiedziéć o téj górze, o tém co było wtenczas kiedy jéj nie było.
— Nu — dalibóg, pan zawsze ciekawy! dla czego pan taki ciekawy jest?
— Chciałbym wiedziéć.
— Ny, ny, do widzenia panu, — rzekł zeskakując z wózka i zniknął w bramie kamienicy, obok któréj przejeżdżaliśmy.
Nazajutrz opuszczałem Lublin. Zachodzące słońce złociło wysmukłe wieżyce, odbijało się w szybach, starym murom nadawało czerwonawą barwę.
Koło dawnego kirkuta oczekiwał Berek z tłomoczkiem pod pachą.
— Dobry wieczór, dobry wieczór pana dobrodzieja! — wołał. — Widzi pan jaki ja jestem słowny!
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/347
Ta strona została uwierzytelniona.
— 339 —