Doktór zbliżył się do niéj, położył rękę na jéj ramieniu i rzekł:
— Jestem, matko.
Ten jeden wyraz wywołał magiczny skutek. Odrazu uspokoiła się, uśmiechnęła i rzekła szeptem:
— Jesteś, Amelciu?! to ślicznie, to bardzo dobrze, że tu jesteś.
Twarz jéj przybrała wyraz obojętny, apatyczny prawie.
Doktór usiadł przy niéj, wziął za rękę i zaczął zadawać pytania, jak spała i co jadła, czy jéj co nie dolega? czy nie życzy sobie świeżych owoców, albo kieliszka wina?
Odpowiadała krótko, jedném tak albo nie, patrząc w sufit, potém zaczęła głaskać rękę doktora i cichym, pieszczotliwym głosem szeptała:
— Bo ty nie myśl, że ja ciebie za mąż nie wydam... Nie myśl!... wyprawę już szyją, srebra dostaniesz i jedwabną suknię... Wyjdziesz, Amelciu moja, ale nie za niego, nie!... Bo jakże można? jak można?
Tak mówiła urywanemi wyrazami, bez zwiąku, nie patrząc ani na doktora, ani na mnie.
Utkwiła wzrok w sufit, wzrok przygasły i bezmyślny, zdawało się, że w tych źrenicach ani jedna iskierka życia nie tleje, że to są oczy umarłego...
Mój towarzysz podniósł się z krzesła...
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/376
Ta strona została uwierzytelniona.
— 368 —