jąc głową; nie bójta się kobieto, do trzeciego razu wylezie jak gwóźdź ze ściany. Trza rwać — rzekł przystępując do pacyentki — uroku po oczach nie widać... kołtuna też nie miarkuję... nie ma co! trza rwać...
— A rwijta, rwijta! już mi i łeb urwijta — aby jeno z tym zębem był skutek, bo sprawiedliwie, że już przez rozumu jestem!
— No siadać! na ziemi siadać, chusty zdjąć — nogi se wyciągnijta przed siebie, nie boić się choć zaboli, to bajki... albo to jednemu na to przyjdzie...
Baba usiadła na ziemi, a kowal odpasawszy wpierw fartuch, na nizkim stołeczku w ten sposób, że głowę jej ulokował między swemi kolanami, co sparaliżowało wszelkie ruchy pacyentki; nie mogła też bronić się podczas operacyi rękami, gdyż te trzymał krzepko Maciek i zasmolony chłopak od miecha.
— Aha — rzekł kowal poważnie — takiś to ty robaczku, poczekaj, pódziesz wnet za piec! nie takie się już wyrywało. Ujął ząb obcęgami, poruszył niemi kilkakrotnie, chcąc sprobować czy mocno trzymają, zakręcił w prawo, w lewo i szarpnął.
Kobieta ryknęła nieludzkim głosem.
— Obsunęły się psia kość — zakonkludował kowal patrząc na obcęgi uważnie — trzeba je będzie narznąć krzynkę pilnikiem... Trzymajcie no Macieju dobrze, obaczymy kto mocniejszy, czy on czy ja.
Pomimo szamotania się biednej kobiety, operacya została powtórzona, tym razem krzyk pacyentki był znacznie przeraźliwszy — ale też i skutek lepszy. Obcęgi nie obsunęły się.
— A co! — zawołał kowal z tryumfem — tera boli.
— Oj! ulżyło, ulżyło, niech wam panie Sadłowski Matka Boska nagrodzi i pocieszy na zdrowiu na dzieciach... jeno widzi mi się, że musieliście mi coś w gębie oberwać, bo tak krew idzie jak z bydlęcia...
— Dziwna wy kobieta, dalibóg — rzekł Sadłowski ramionami wzruszając — żeby to ząb siedział w ziemi jak pasternak, albo jak marchew, to by go można i palicem wyjąć... ale w gębie to zawdy się musi albo dziąsło, albo język krzynkę okaleczyć... toć obcęgi nie z ciasta są, jeno z zielaza.
— Toć prawda — wtrącił Maciek — choćby na to mówiący i gwóźdź ze ściany wyjmował, to zawdy krzynkę drzewa się przytem uszczypnie, a nie dopiero ci ząb!
— Jeszcze taki ząb! jak na urząd, jak bretnal. Co to dziwota... kobieta młoda, zdrowa jak nieprzykładając rzemień, to i zęby ma jak źrebica... aż mnie coś w łokciu strzyknęło jakem pociągnął taki zdrowy! A wy Wojciechowa nie frasujta się, na krew weźta se wody z octem, a jeszcze lepiej z okowitą i trzymajcie w gębie do wieczora — to krew przestanie. No dalej, Mikołajek, dymaj, bo ogień gaśnie, a wy Macieju idźta szkapę potrzymać do kucia...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W trzy dni później Wojciechowa, rzeźko i wesoło szła obok kuźni; Sadłowski zawołał na nią:
— A co kobietko, ząb nie boli?
— I zapomniałam już o bólu — a dziesiątemu zapowiem, że takiego sprawnego mechanika do zębów, jak pan Sadłowski jest, to w świecie poszukać... Kto jeno cierpiący jest, niech tu przyjdzie. Pan Sadłowski to wnet jak ręką odejmie!!