Strona:Klemens Junosza - Ostatnia instancya.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

błogosławieństwo, bo u mnie decyzya krótka, tak albo nie, żadnych pośredniości, kunktatorstwa, zwłoczeń, wymijania. Brzydzę się tem. Mężczyzna decyduje odrazu, albo się wcale nie decyduje. U mnie odrazu: myśl, słowo, czyn, jedno po drugiem, jak trzy błyskawice.
Pojechaliśmy do miasteczka ostrym kłusem, i wstąpili do handlu na buteleczkę. Okazya była słuszna, to nie ma gadania.
On chciał stawiać, nie pozwoliłem na to. Zięć to u mnie jak dziecko, a skoro córkę przyrzekłem, to już czy Basia, czy Baraszkiewicz, w mojem sercu mają jednakowe prawa
Rozczuliliśmy się. On mi wyraził dozgonną wdzięczność, przyrzekł przywiązanie, posłuszeństwo, ja znów palnąłem do niego, panie dobrodzieju, mówkę, w której dowiodłem jak na dłoni, że mężczyzna bez energii, bez siły, bez woli, jako kawaler wart jest trzy grosze, a jako żonaty ani złamanego szeląga. Postawiłem mu za przykład siebie samego, moję minę, moje wąsy, mój głos, i przepowiadałem, że jeżeli pójdzie w moje ślady, to zostanie człowiekiem szanownym, zacnym i szczęśliwym. Zabawiliśmy w handlu parę godzin, a przy rozstaniu się dodałem, że dla sentymentu należy się oświadczyć Basi, a dla ceremonii i dla formy Weronisi.
Trudno, taki jest na świecie zwyczaj i tego trzeba się trzymać.
Nazajutrz, po południu, byłem w polu, przy żniwakach. Patrzę od strony mego domu pędzi ktoś wolantem jak waryat, i prosto do mnie.
Kto taki? Baraszkiewicz. Wystrojony, wyfrakowany, jak z pudełka, ale na twarzy czerwony niby pomidor.
Ja chcę się z nim witać, a ten do mnie.
— To tak, to takie słowo, taki z pana ojciec?!
— Co chcesz, człowieku?
— Oddałeś mi pan rękę córki.
— Oddałem, ale dla sentymentu i dla formalności.
— Niech liche weźmie sentymenta i formalności. Córka nie chciała ze mną mówić, a matka oświadczyła, żebym sobie takiemi myślami głowy nie zaprzątał.
— Matka tak powiedziała? — zapytałem.
— Tak, pańska żona, pani Weronika.
— Ha, jeżeli Weronisia, w takim razie co innego... przepraszam!
Baraszkiewicz skoczył jak oparzony.
— Ale któż pan jesteś? Gdzie pańskie słowo — wołał, — gdzie ten mur, ta energia, ta niezłomna wola, to panowanie w domu?
— Czekajże.
— Na co mam czekać? Na to chyba, żeby wypowiedzieć panu moje oburzenie, mój gniew. Za pozwoleniem. Ja tego płazem nie puszczę, ja satysfakcyi żądać będę. Albo się ma słowo, albo się go nie ma, a jeżeli się nie ma to się jest...
— No, no, mój kawalerze.
— To ja przynajmniej kawalerem jestem, nie zależę od nikogo, mam moją wolę własną, a pan czem jesteś, pantoflem, najniższym służką swojej Weronisi.
Żebym był miał przy sobie dubeltówkę, nie czekając, nie zważając na to co będzie, strzeliłbym do Baraszkiewicza z obydwóch luf, jak do zająca, w sztych, ale na szczęście, czy na nieszczęście broni nie miałem, a on wskoczył do wolanta i uciekł.