jąc się ponętnie na sukni z ciężkiej materji, kazały się zdradziecko domniemywać istnienia wdzięków, które w rzeczy samej — przez zapomnienie zostawiła w Sochaczewie (miejscu swego urodzenia).
A z pod obcisłej szaty wysuwała się bardzo widocznie nóżka nadzwyczaj mała i zgrabna.
A rączki miała... czerwone i grube, pomimo użycia cold-creamu i poudre de ris i blanszu.
A usteczka były tak różowe, że gdy za wejściem lubego, przycisnęła je do jego policzków, na twarzy jego pozostał lekkki ślad — „karminowy,“ tego pocałunku tkliwego.
Jakże słodkie z sobą spędzali chwile!
Jakże on był szczęśliwy!
Nie ma jak piękność.
Nazajutrz, znowu o tej samej godzinie, siedzieli przy obiedzie. On, z równą godnością i powagą a ona z równą eterycznością i gracją.
Potem — on znów zapalił cygaro, usnął na kanapie, i poszedł do swojej belli. A ona... oczekiwała — ale już nie na Artiura.
Bodajto wzajemne poświęcenie!
Niema jak dobre zrozumienie życia!