Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —

wierzchowność jej może się jeszcze komu podobać. Zapewne odpowiedź lustra była twierdzącą...
Dotychczas nie zastanawiała się nigdy nad tem pytaniem, nie dbała o to czy kto zwraca na jej powierzchowność uwagę, czy nie; dziś co innego... Młody lekarz, codzienny gość w domu jej rodziców, z początku był dla niej zupełnie obojętnym i nie starał się przypodobać jej; od niejakiego czasu wszakże nieznacznie wkradał się w jej serce. Nie czynił tego obcesowo, ale z każdym dniem przyzwyczajał ją do swego towarzystwa, tak, że jeżeli którego dnia bardzo był zajęty i nie przyszedł, to tęskniła za nim.
W myślach jej, obraz samodzielnego życia, pracy wśród obcych ludzi, zdaleka od domu — obraz wymarzony przez nią, blednął i pokrywał się jakby mgłą szarą, a natomiast coraz częściej zaczynała rozmyślać o życiu rodzinnem, o własnem ognisku domowem...
Ona zapłaciłaby z lichwą miłością za miłość, poświęceniem za poświęcenie — byłaby dobrą, przywiązaną, kochającą bez granic, gdyby ją kto szczerze, bezinteresownie — dla niej samej pokochał!
Dziś właśnie usłyszała wyznanie takiej miłości. Czy ma wierzyć tym słowom, czy zaufać?!
Dotychczas, zmuszana ciągle przez ojca do wyjścia za pierwszego lepszego kto się nawinął, a miał jakie takie stanowisko — zmuszana i przynaglana, wyrobiła sobie to przekonanie, że lepiej zachować swobodę, choćby narażając się na wszystkie trudy i ciężary samodzielnego życia — aniżeli połączyć się na zawsze z kimś obojętnym dla niej zupełnie, ubiegającym się o jej rękę tylko z wyrachowania.
Ale czy się nie myli? Czy wszyscy ludzie, wszyscy bez wyjątku, gonią tylko za groszem i poza nim nie chcą widzieć nic a nic?
Dawniej odpowiadała sobie na to pytanie bezwzględ-