Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —

i niedolę, dobre i złe, komu powierzyć można wszystkie myśli swoje, komu można ufać i wierzyć.
A czy można wierzyć i zaufać? To pytanie niepokoi ją i dręczy, kąsa, ulatuje i znów powraca, jak uprzykrzony komar, żądny krwi. Do dziś — miała jeszcze wątpliwości... ale teraz już nie. Zniknęły one i rozwiały się jak mgła, jak sen przykry...
Bo dla czegóżby on miał kłamać? coby zależało mu na tem żeby mówić nieprawdę?
Gdy dziś, powracając z parku, mówił jej o swoich uczuciach, gdy prosił jej aby połączyła z nim swe losy na zawsze — ona bez ogródki, z prostotą i szerością powiedziała mu żeby się wpierw dobrze zastanowił; powiedziała że nie jest ani zamożna, ani wykształcona wysoko, ani tak młoda jak mu się zdawać może...
Odrzekł jej na to, że w małżeństwie „partyi“ nie szuka, o zamożność nie dba, gdyż sam ją zdobyć potrafi, a co do wzmianki o latach, rozśmiał się i powiedział że swoim własnym oczom najlepiej wierzy.
Ściskał silnie jej rękę, o odpowiedź prosząc.
Nie otrzymał jej zaraz... prosiła żeby do jutra poczekał. Dlaczego? sama nie wie... ale jakoś jej było trudno wymówić słowo stanowcze.
Jutro przyjdzie i ponowi pytanie. Odpowiedź już jest gotowa w sercu. Wyrywa się na usta, chociaż ulecieć z nich nie śmie... Ach! gdyby ją można było przesłać na skrzydłach wiatru, lub na księżycowym promieniu, miałby ją zaraz w tej chwili... i... miałby taką jakiej pragnie.
Jutro będzie ciężki dzień! Ojciec nie powstrzyma się od wychwalania swego likieru i jego cudownych skutków... nie powstrzyma się od żartów z dawniejszych zamiarów i postanowień...
Komorowski, przy pierwszem spotkaniu, uśmiechnie