Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —

który rysuje się zazwyczaj przed przyjściem słońca na wschodzie, nie zawstydził kalendarzy — i przyszedł w tej chwili, którą one na rok przedtem zapowiedziały.
Gdy już zrobiło się widno, Komorowski oblał się zimną wodą, odświeżył cokowiek po bezsennej nocy — i ubrawszy się starannie — wyszedł.
Po drodze wstąpił do kościoła, tam wysłuchał mszy rannej — a następnie skierował się ku rogatce.
Przechodzący tamtędy żydek, zdziwiony był niezmiernie ujrzawszy go o tak wczesnej porze, dążącego za miasto.
Wyraził nawet przy powitaniu swe zdumienie, ale Komorowski wytłómaczył mu że, z powodu bólu głowy, chce się trochę na świeżem powietrzu orzeźwić.
Szedł piasczystym gościńcem, pomiędzy staremi lipami, które w długich, kilkuwiorstowych szeregach, rozsiadły się przy drodze. Minął te lipy, przeszedł jeszcze pięć lub sześć staj i stanął.
Tu grunt już zupełnie był inny. Piaszczysta płaszczyzna kończyła się, a natomiast zaczynało się wzgórze gliniaste, na którem rosły gęste krzaki tarniny i leszczyny. Poza tem wzgórzem płynęła rzeka.
Komorowski spoglądał z wysokości wzgórza na chatkę, po drugiej stronie rzeki położoną. W chatce tej mieszkał chłop, który z dwoma, barczystymi jak sam synami, przewoził na promie podróżnych.
Długo czekał podpisarz — długo patrzył przez polową lunetę, aż nareszcie dostrzegł z drugiej strony rzeki zbliżający się punkcik. Punkcik ten wzrastał, robił się większy, większy, coraz większy, aż nareszcie zapomocą szkła można było dokładnie rozpoznać bryczkę, zaprzęgniętą w trzy konie — a na niej kilka osób.
Bryczka ta wjechała na prom, chłopi uczepili się za linę i opierając się silnie nogami o deski, popychali go na