Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —

— Dlaczego? — rzekł uśmiechając się smutnie, — przestałbym cię tyranizować, lekceważyć, traktować jak sługę...
— Ty! ach! to okropne! Ja nie chcę o tem myśleć — ty jesteś najlepszym mężem, najzacniejszym ojcem!
— Nowość opowiadasz mi, moja żono...
— Odrzuć te żarty i szyderstwa... mów naseryo — co ci jest? co ci dolega?
— Ja nie żartuję i nie chciałem cię też urazić; wiem że jesteś dobra i przywiązana kobieta, a że masz usposobienie...
— Żywe... tak... to tylko temperament taki żywy, ale wiesz że jestem przywiązana do ciebie, do dzieci; w ogień bym za wami skoczyła... to też powiedz mi, proszę cię, otwarcie, nie ukrywaj przedemną, powiedz co ci jest?
— Doprawdy, nie umiem tego dobrze określić...
— Może więc pojedziesz do Warszawy, zagranicę, gdzie chcesz, radzić się, leczyć... choćby majątek cały stracić byle się ratować, byle ratować!
— Nie, nietrzeba; moje cierpienie jest więcej moralnej natury — te wszystkie zmiany, zgnębiły mnie, zmęczyły, tak że mi już życie niemiłe...
— Co mówisz człowieku, bój się Boga, co mówisz!
— Mówię to tylko co czuję. Ty, bardziej niż każda inna kobieta, powinnaś to odczuć i zrozumieć. Tylu ludzi, tylu uczciwych, sumiennych pracowników, którzy przecież darmo chleba nie jedli, którzy jak mogli, w szczupłym zakresie swojej działalności byli pożyteczni, naraz...
— Ach, tak, ja to rozumiem, ja to czuję... czuję głęboko, ubolewam nad tem i płaczę — ale żebyś ty miał zdrowiem przypłacać nie pozwolę! nigdy nie pozwolę!
— Dziwna z ciebie kobieta! Powiedzże rozjątrzonej ranie żeby nie bolała... czyż cię posłucha? Trzeba się zdobyć na rezygnacyę, na spokój — no, ale to trudno, bardzo