dzisiejszego dnia lubię — ale korzystałem zazwyczaj, bądź z czytelni, bądź też z łaskawej uprzejmości znajomych — sam nie sprowadzałem książek dla siebie.
— A teraz?
— Teraz potrzebowałem kilku podręczników buchalteryi, chciałbym się w tym kierunku usposobić.
— Wybornie! doskonale panie Wincenty! nie rozstaniemy się więc.?
— Dlaczego? nie rozumiem.
— No — ja mam przyrzeczoną posadę w banku, będę więc uważał za obowiązek wyrobić i panu jakieś miejsce.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — ale mam inne zamiary, mam swoje widoki...
— Co tam widoki! jakie widoki!? będziemy pracowali razem, jak dotychczas.
— Nie, nie, panie sędzio — to niepodobna!
— Dlaczego?
— Ja, widzisz pan... nie mogę oddalać się od naszego miasteczka.
— Nie rozumiem cię, panie Wincenty.
— Przyznam się panu, że już porobiłem starania. W Płużycach, które dziedzic objął teraz na siebie — potrzeba kasyera i buchaltera... ja konkuruję o tę posadę i dostanę ją niezawodnie. Mam to przyrzeczone.
— Ależ — bój się Boga, człowieku, czy nie lepiej w Warszawie?
— Nie, nie, panie sędzio — tu bliżej... bliżej tych widzisz pan, bliżej tych... dzieci.
— A... o nie więc idzie?
— Tak, nawet mam zamiar zgodzić się na ordynaryę.
— Poco?
— Będę miał trochę zboża, kartofli; sam przeżyję jakkolwiek — a dla nich to się przyda. Kapitalik mój wystarczy
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
— 130 —