Wczesnym rankiem, cicho jeszcze było w miasteczku. Z kościołów rozlegały się dźwięki sygnaturki — a jednocześnie, siwy jak gołąb, długobrody szkolnik żydowski kołatał zakrzywionym kijem w okiennice, budząc tym sposobem ze snu swych współwyznawców i przypominając im że trzeba dzień rozpocząć modlitwą.
Z jednej i drugiej kamienicy wysuwali się żydzi, z czerwonemi workami pod pachą i spieszyli ku wielkiej, na żółto malowanej synagodze, która, jak starożytny zamek nad jeziorem, rozsiadła się nad wielką, czarną jak smoła kałużą.
Na środku pryncypalnej ulicy zjawił się obdarty, głupowaty pastuch miejski i głośnem trzaskaniem z bicza oznajmiał że czas bydło na pastwisko wypędzać... Na to hasło, ze skrzypieniem i zgrzytem otwierały się bramy i wychodziły z nich krowy z dzwonkami i klekotkami na szyi.
Bury, kusy, o zjeżonej sierci pies pastuszy, patrzył pilnie na gromadkę bydła, jak gdyby policzyć pragnął wszystkie sztuki i sprawdzić, czy której nie braknie.
Miasto nie mogło się pochwalić zegarem, bo ażeby mieć zegar potrzeba wieży, aby mieć wieżę trzeba posiadać ratusz. Ratusza tymczasem nie było, a urząd miejski miał