— Nic nie jest, panie Szwarc, za dwie godzinki powrócę.
— Czekaj... powiem ci coś...
— Słucham.
— Nie oddalaj się na długo.
— Ależ nie! nie... zaraz powrócę.
— Bo widzisz to nie przelewki... ja czuję sam że mi jest jakoś szczególnie... co mówię szczególnie! głupio mi, zupełnie głupio!
— Staraj się pan nie myśleć o tem... usnąć...
— No dobrze, już dobrze, uprzedź tylko Kornelcię żeby...
— Panna Kornelia sama wie że trzeba czuwać nad chorym ojcem.
— Nie wątpię, nie wątpię... to jest skarb nie dziewczyna. Kto ją weźmie ten będzie miał anioła... co mówię anioła! będzie miał kopalnię brylantów!
Doktór uśmiechnął się.
— Właśnie wychodząc, zobaczę się z panną Kornelią i zaniosę jej pocieszającą wiadomość że panu jest lepiej.
— Na seryo? takie jest pańskie przekonanie?!
— Najgłębsze.
— Och... to dobrze... to mnie cokolwiek uspokaja... może będę mógł usnąć...
— To jest właśnie najpożądańsze — rzekł doktór wychodząc.
Zaledwie jednak przestąpił próg, Szwarc wziął dzwonek ze stolika i brzęknął nim kilkakrotnie.
Na to wezwanie przybiegła panna Kornelia.
— Co ojczulek rozkaże? — zapytała.
— Proszę cię, czy on już wyszedł?
— Pan Alfred?
— Tak.
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —