Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —

Panna Kornelia nachyliła się nad chorym, który przymrużał oczy i zmuszał się do snu.
Nie przeszkadzało mu to jednak mówić.
— Niechże ojczulek nie mówi, — prosiła, wyraźnie powiedział pan Alfred, że mówienie szkodzi.
— Szkodzi?! ach prawda. Głupia to maszyna człowiek!; zaziębienie mu szkodzi, picie szkodzi, mówienie szkodzi!.. wszystko... wszystko szkodzi. Już jestem posłuszny, Kornelciu, już nic nie mówię, co mówię nie mówię! milczę jak skała! jak grób!... Śliczną masz rączkę Kornelciu... atłasową rączkę... i pomyśleć że do takiego klejnotu jeszcze potrzeba dopłacać!... i to grubo dopłacać!...
— Zdaje mi się że ojczulek ma gorączkę... może posłać po pana Alfreda... albo, zdaje mi się że pan Zabłocki przechodzi w tej chwili koło okien, może poprosić?
— Poproś... owszem poproś. Ja wierzę twemu Alfredowi, ale zawsze co dwie głowy to nie jedna...
Posłany przez pannę Kornelię uczeń, puścił się, jak strzała, za starym lekarzem i dogonił go na rogu ulicy.
Zabłocki posiedział z kwadrans przy chorym, pocieszał go, uspakajał...
Gdy wychodził, panna Kornelia zatrzymała go w sieni.
— Panie doktorze, — rzekła składając ręce błagalnie, — powiedz pan jak jest? Otwarcie, szczerze, jak stary przyjaciel.
— A cóż mówi pani młody przyjaciel?
— Uspakaja mnie, powiada że nie widzi niebezpieczeństwa — ale czy mogę mu wierzyć?
— Dlaczego nie?
— Bo może chce mi przykrości oszczędzić — więc umyślnie tai prawdę. Dlatego też na wszystko pana proszę, powiedz pan!
— Nic ojcu nie będzie, panno Kornelio, wierz mi pani,