Na rynku zgromadziła się znaczna ilość żydów. Byli to miejscowi kupcy, spekulanci, aferzyści i cała gromada owych, co to jak ptaszkowie powietrzni nie orzą i nie sieją, a jednak żyją na świecie i dobrze im jest.
Wszyscy spoglądali w stronę sądu, wskazywali rękami dom, w którym aż do tego czasu rozstrzygały się sprawy; gadali, szwargotali, krzyczeli, jak przy budowaniu wieży Babel.
Wśród gromady znajdował się także Szulim, również zakrzyczany, zaaferowany jak inni. Sam perorował — ale jednocześnie w lot chwytał uwagi innych, czasem krótkie pytanie zadał, lub też rzucił komu jedną, monosylabową odpowiedź i znów wmieszał się do ogólnej rozmowy. Rękami machał, brodę gładził, uśmiechał się, lub krzyczał z oburzeniem, porwany ogólnym prądem tłumu.
Nawet żydówki poodchodziły od straganów i usiłowały wyrozumieć co mówi starszyzna, nawet małe bachury zgromadziły się tłumnie, pytając jeden drugiego co jest? co się dzieje??.
Doktór Zabłocki szedł właśnie odwiedzać swoich pacyentów.