Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.
— 178 —

żal. Zawdy buło przyjacielstwo, życzliwość, jak między swojemi.
— A wam nie żal?
— Nu, myśmy z nich nie mieli źle... oni nam źle też nie zrobili...
Doktór skierował swe kroki ku sądowi — i wszedł na pierwsze piętro.
W tak zwanej sali posiedzeń, a właściwie w niewielkim pokoju o dwóch oknach, przedzielonym na połowę balustradą drewnianą, pomalowaną na czarno, panowała cisza, którą przerywał tylko szelest składanych papierów. Przy dużym stole siedział sędzia, pisarz sądu i podsisarz, w miejscu zas dla publiczności przeznaczonem, znajdowali się prawie wszyscy nasi znajomi: burmistrz, regent, aptekarz i stary major, którego jedna powieka drgała ciągle nerwowo.
Przy drzwiach stali woźni. Jeden z nich, gruby, o twarzy ogorzałej i zawiesistych, jasnych jak konopie wąsiskach, istny typ szaraczkowego szlachcica, zdradzał wielki niepokój i pomięszanie. Coraz to jak zając ruszał wąsami... przestępował z nogi na nogę... odkrząkał, i wielką łysinę czerwoną chustką obcierał. Na jego twarzy ogorzałej, opalonej od słońca i od wiatru, czerwonej jak ćwik, zapewne od kminkówki, którą nie gardził, malowała się wielka boleść, nielicująca wcale z marsową powierzchownością i wąsiskami wielkiemi jak miotły.
Przez cały czas ostatniej audyencyi sądowej stał on przy drzwiach jak wryty i niby uważnie przysłuchiwał się sprawom... ale chociaż wyrazy obijały się o jego uszy, on ani ich treści, ani znaczenia nie rozumiał, dla wielkiego smutku, który jak głaz gniótł jego piersi szerokie. Wszakże on tyle lat rozwoził i roznosił pozwy po okręgu, on nominowany przez samego jaśnie wielmożnego prezesa Trybunału, nominowany i przysięgły!... Cała okolica znała dobrze jego