Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —

kimś nienaturalnie chrapliwym, drżącym od wzruszenia głosem, — wielmożny panie sędzio! od początku świata, byli woźni... a teraz...
Bąkał coś niewyraźnie; żyły, grube jak baty, wystąpiły mu na czoło i na skronie... zachwiał się... rozkrzyżował ręce i padł jak długi na ziemię.
— Na sofę go! — krzyknął stary doktór z energią, — rozerznąć rękaw co żywo!
Woźni w mgnieniu oka pochwycili Sałackiego, rozdarli na nim rękawy, a doktór ciął lancetem w obnażoną, muskularną rękę...
Krew trysnęła strumieniem. Sałacki niebawem zaczął przychodzić do siebie.
Kazano go przenieść do domu i oddano pod opiekę Szulima, który na wiadomość o wypadku natychmiast się stawił.
Zasłabnięcie Sałackiego wywarło na wszystkich bardzo przykre wrażenie.
— Ten w prostej linii od Protazego pochodzi, — zauważył podpisarz.
— Wrażliwy, — rzekł Szwarc, — co mówię wrażliwy! wrażliwszy niż lakmusowy papier! Żeby też tak zaraz brać do serca... No, panie doktorze, powiedz-że nam czy ten biedak będzie zdrów... bo jesteśmy wszyscy tem wzruszeni, jak honor kocham, wzruszeni....
— Nie lękajcie się panowie, — rzekł doktór, — ratunek był natychmiastowy.
— Jednak... co to jest przywiązanie do zawodu, nawet w prostym człowieku, co mówię w prostym! w takim chamie!
— Wyobraź pan sobie jak nam musi być słodko — szepnął sędzia.
Aptekarz pochwycił go za rękę.