— Panie sędzio, — rzekł, — drogi panie sędzio... co mówię drogi! opiekunie mojej Kornelci... nie myśl już o tem... już się stało. Chodźcie z nami, na pożegnanie, na kieliszek wina.
— Tak, tak, chodźmy, — potwierdził regent.
— Strzemiennego... — dorzucił major.
Całe towarzystwo opuściło sąd i udało się do mieszkania burmistrza.
Sentymentalna pani prezydentowa robiła honory domu, a trzeba przyznać, że tym razem sentymentalizm jej był szczery. Serdecznie odczuwała ona położenie sądowników, tem bardziej że i stanowisko jej męża wisiało również, jak to mówią, na włosku — że i jej rodzinę lada chwila mógł podobny los spotkać. Pragnąc, wedle swojej możności, uprzyjemnić tym ludziom ostatnie chwile pobytu w miasteczku, rozwinęła poczciwa kobiecina cały swój talent kulinarny; z szafek i skrytek wydobyła co miała najlepszego, a tak zapraszała serdecznie, jak gdyby już na całe życie miała nakarmić swych gości.
— Powiedz-no im co tak od serca, — szepnęła do męża, który z prawdziwie burmistrzowską energią koło butelek się krzątał, — tylko pięknie powiedz, żeby długo pamiętali, mój mężu.
— Dobrze, dobrze, kochanie, — odpowiedział półgłosem, — tylko poczekaj trochę... wpadnę do kancelaryi i machnę sobie koncepcik na papierze, uważasz, to będzie gładziej trochę...
Nie dowierzał jednak swemu oratorskiemu talentowi, bo chwycił aptekarza za rękaw i szeptał mu coś długo do ucha.
Szwarc nie dał się prosić. Kiedy napełniono kieliszki, wstał z krzesła i donośnym głosem zawołał:
— Panowie!
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —