— Wzajemności... — dorzucił burmistrz.
— Tak... tak... szanowny prezydent myśl moją przewybornie zrozumiał... Przyjaźń, to panie dobrodzieju, jest przedewszystkiem przyjaźń... Zgodzili się na to wszyscy wielcy mężowie i uczeni świata starożytnego, wieków średnich, a nawet poniekąd i najnowszych czasów. Wnoszę więc toast przyjaźni i wychylę ten kielich, co mówię wychylę! połknę go raczej...
Trącili się kieliszkami.
— Pan Szwarc, — rzekła prezydentowa, — ma szczególny dar mówienia.
— Mówi się pani dobrodziejko, — odpowiedział skromnie spuszczając oczy, — co mówię mówi się! baje się raczej — ale z serca... Ta odrobina erudycyi, jaką człowiek posiada, ginie zupełnie i rozpływa się w uczuciu... co mówię w uczuciu! w tem wrażeniu głębokiem, które uczuwa człowiek gdy widzi jak najlepsi jego przyjaciele, ludzie których szanował, czcił... co mówię czcił! których kochał! rozpraszają się po świecie, jak listki oderwane z macierzystego drzewa...
Sentymentalna pani burmistrzowa nie mogła się oprzeć wzruszeniu, a chcąc ukryć łzy, wyszła z pokoju.
Prezydent zapraszał, kieliszki nalewał — i z obawą myślał o chwili, w której mu żona przypomni o napisaniu konceptu.
— Zdrowie pana sędziego dobrodzieja, — zawołał podochocony już nieco aptekarz, — zdrowie!
— Przepraszam panie Szwarc... ale w trzech wyrazach powiedziałeś pan trzy nieprawdy — nie jestem albowiem ani panem, ani sędzią, ani dobrodziejem. Pierwszym nie byłem nigdy, drugim przed chwilą być przestałem, trzecim wreszcie być nie mogę, gdyż niemam ani środków ani sposobności potemu. Wreszcie i ten tytuł, którym honoro-
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —