Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —

waliście mnie zawsze, nie należał mi się z prawa — byłem przecież tylko podsędkiem...
— Och! nie kijem go lecz pałką, — zawołał aptekarz, — toć przecie wszystko jedno... aquila alba, czy kalomel, o co się mamy sprzeczać. Kto sądzi ten jest sędzią, a czy taki nosi tytuł, czy owaki — to już mała rzecz, co mówię mała! drobna, mikroskopijna rzecz... Nieprawdaż panie regencie?
— Zapewne w życiu prywatnem — tak; w stosunkach urzędowych inaczej.
Major wąsami ruszył gniewnie.
— Nie ma o czem mówić, — rzekł, — czy szeregowiec, czy kapral, pułkownik czy bombardyer — to już wszystko jedno, gdy musi broń złożyć i wystąpić z szeregów Inne to wprawdzie były szeregi — nie świstały nad niemi kule, nie unosił się nad niemi widzialny sztandar — aleć zawsze były to szeregi... nie gorsze od naszych, broniły albowiem prawa i sprawiedliwości, dochodziły krzywd sierocych, karały występki — kraj miał z nich pożytek, z tych szeregów; a co do sztandaru, to powiem panom że właściwie sztandarem nie jest ta szmata na drzewcu, którą chorąży przed wojskiem nosi — ale to co dobry żołnierz w duszy obrał sobie za sztandar, co szanuje, kocha, za co w potrzebie życie odda. A oni mieli właśnie taki sztandar, nie zbrukali go, nie splamili, nie dali w poniewierkę... to też dziś odchodzą z honorem...
— Majorze, — zawołał doktór, — wypowiedziałeś myśl, którą właśnie chciałem rozwinąć.
— A więc przyznajesz mi słuszność? — odpowiedział z przekąsem.
— Jakto czy ci przyznaję?! to dobre! mówisz tak jak gdybyś w duszy mojej czytał — i dziwisz się że ci słuszność przyznaję.
— Przynajmniej raz w życiu...
— No nie... zdarzało się...