Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —

przynajmniej będziesz miał słońce, powietrze... czasem jakąś rozrywkę, polowanie. Lubisz polowanie, panie Wincenty?
— Zkąd mam lubić?! w życiu mojem nawet wróbla nie zabiłem.
— Fuszer!
— No, cóż robić? każdy ma swoją specyalność, ja mam naprzykład taką że nie jestem myśliwym.
— Panie pisarzu, — odezwał się major, — cóż pan zamierzasz z sobą zrobić?
— Ja, dzięki Bogu, jestem stary weteran, wysłużony, będę miał trochę emeryturki — a zresztą jak Bóg da... wypadnie poszukać czego...
— Tak, tak, wypadnie poszukać, — wtrącił regent.
— I panu wypadnie? — zapytał nie bez zdumienia Szwarc, — przecież regenci zostają.
— Hm, to zależy... a filolog zemnie co prawda nie tęgi, języków nie znam.
— Ależ przecież musisz pan mieć jakiś kapitalik?
— Co znaczy kapitalik! bagatelka, drobnostka...
— Ale! — rzekł aptekarz, — to wcale nie drobnostka... to grunt, co mówię grunt! to podstawa...
— Znać kapitalistę! jak wybornie przemawia o znaczeniu pieniędzy, — rzekł major.
— Kapitalistę! cóż za dzika ironia? co mówię ironia! drwiny! bo, że tam człowiek ma jakie takie oszczędności, cóż to znaczy? kropla w morzu, marny szelążek wobec takich fortun, jak naprzykład Rotszylda. Ot, tyle tylko że na tabakę wystarczy, na starość na tabakę, nic więcej.
— Dużo pan widać potrzebujesz tabaki, — zauważył regent.
— No widzisz pan, inaczej się mówi, a inaczej pisze... cóż tam tabaka... ja jej nie używam, co mówię nie używam!