Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.
— 194 —

się, głowę, jak porcelanowy moździerz wytrzymałą i mocną — jednak chwilka pobytu w parku, przy świeżem tchnieniu orzeźwiającego wiaterku, nie zawadzi, co mówię nie zawadzi! pomoże! Wierzcie mi panowie, że nie uchybiając mojej aptece, przyznać muszę iż najlepszym, najcudowniejszym balsamem jest świeże powietrze.
Istotnie noc była prześliczna, niebo bez chmur, księżyc płynął w przestrzeni majestatycznie, powoli — i rozlewał łagodne światło swoje na ziemię uśpioną.
Trzej nasi znajomi weszli do parku i przez główną aleję, dostali się nad staw. Pomiędzy szumiącemi trzcinami i sitowiem, połyskiwała srebrna, oświetlona księżycowym blaskiem, nieruchoma powierzchnia wody. Można było dojrzeć rosnące na przeciwnym brzegu brzozy białe płaczące, których gałązki giętkie spadały aż do ziemi... dalej za brzozami, wznosił się szereg topól wysmukłych, które trzymały straż przy drodze. Z łąk dolatywał zapach skoszonego siana, a wielkie stogi wyglądały zdaleka jak domostwa.
— Siądźmy tutaj, — rzekł sędzia. — Żal mi będzie naszego parku, gdy ztąd wyjadę — nie wszędzie bowiem znajdzie się równie miłe ustronie.
— Masz pan słuszność, — odezwał się podpisarz, z drżeniem w głosie, ten park ma dla nas wszystkich urok... nieprawdaż panie Szwarc?
— Istotnie... co roku bywa tu obfitość kantaryd, co mówię obfitość! zatrzęsienie! — można na całą gubernię wezykatoryj dostarczyć... ale to pomijam. Jako miejsce spacerowe nasz park jest wyjątkowo piękny. Patrzcie-no panowie, oto tu nad stawem, idealne miejsce do postawienia altany z wodą sodową... co mówię z sodową! z wodami mineralnemi wszystkich gatunków! Marzyłem ja już o tem, ale nie mogłem się zdecydować. Może teraz jeszczebym to wy-