bym nie przyjęła, ale pan umiałeś robić to tak delikatnie, tak się trzymałeś zdaleka, że ani mogłam domyśleć się nawet zkąd mi pomoc przychodzi. Dziś przychodzisz pan prosić abym ci pozwoliła kochać moje dzieci...
— Tak... z tą prośbą przychodzę i zarazem z nadzieją że nie odrzucisz jej pani. Nie sądzę, abyś jako matka, miała odrzucać przychylność moją dla nich.
— Doprawdy, panie, nie wiem czem mogły zasłużyć?
— Proszę pani... ja na tem więcej mogę zyskać niż one... ja egoista jestem, pragnę celu życia dla siebie samego, a one ten cel mi dadzą. Zdaleka czuwać będę nad niemi, będę pracował, co zarobię, co zbiorę, to im kiedyś zostawię, a dla siebie pragnę zachować tę rozkosz aby od czasu do czasu wolno mi było przyjechać tu i zobaczyć Zdzisia i Marylkę. Nie nadużyję pozwolenia... nie będę natrętnym.
— Co też pan mówi! panie Komorowski... obrażę się doprawdy.
— O nie! nie! nie miałem zamiaru obrazić, pragnąłem tylko uprzedzić że wizyty moje nie będą częste. Ja wiem że pani zajęta, nie ma czasu na przyjmowanie gości.
— To prawda, ale są goście i goście...
— Jeszcze jedno słowo. Za kilka lat Zdziś będzie musiał iść do szkół... czy myślała pani kiedy o tem?
— Nie, proszę pana, nie myślałam... nie chciałam myśleć że kiedyś będę musiała się z nim rozstać.
— A jednak musi to nastąpić... Ja wiem że pani przyszłoby to z trudnością.
— Prawdopodobnie zwinęłabym pracownię i przeniosła się do większego miasta, gdzie są szkoły.
— Tak — i musiałaby pani zaczynać znowuż od początku... walczyć z konkurencyą, wyrabiać sobie nową klientelę... jednem słowem z trudnością i z wątpliwym re-
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —