ją panią zabezpieczoną, otoczoną opieką męża. A po co lepszego szukać, jak ten „maluśki pan“, taki dobry, poczciwy, stateczny...
— Krzywy krzynkę, — szepnęła do siebie babina, — ale co to szkodzi... taka już jego uroda, tak go Pan Bóg stworzył... zresztą nie na to jest mąż żeby jak wiecha, albo słup stał koło chałupy... lecz żeby głowę miał, sposób do życia żonie i dzieciom zapewnił.
Niecierpliwiła się bardzo że rozmowa na temat małżeństwa nie schodzi... gniewało ją to, miała szczerą ochotę wpaść do pokoju i dać nieśmiałemu konkurentowi porządną sójkę w bok, żeby mu się język rozwiązał... ale nie śmiała tego uczynić.
Komorowski tymczasem był w siódmem niebie! młoda wdowa mówiła z nim serdecznie, ofiarowała mu swoją przyjaźń, prosiła żeby ją odwiedzał niekiedy.
Rozpromieniony, szczęśliwy, ucałował przy pożegnaniu jej rękę, upieścił dzieci — a Wojciechowej, która go na ganek wyprowadzała ze świecą, srebrną dwuzłotówkę w rękę wsunął.
Gdy odszedł, baba stanęła na progu, podparła ręką brodę i z gestem politowania, rzekła:
— Oj durny, durny chłopie... niedorajdo! Oj niezguło ty jeden!.. siedziałeś, siedziałeś tyla czasu i nic!.. Bojał się musi, — rzekła znów po chwili milczenia, — bojał się musi... Cegoj? toć kobiecina jak kurczątko, czapką by ją nakrył, żeby jedno słowo przemówił... Ale jensy będzie taki nieśmiały i bojący się do kobiety, że nim słowo przemówi to dygoce... Tak i ten panisko... czy on żąda żeby pani sama do niego przemówiła? no... takiej prachtyki to jeszcze nie było na świecie...
— Wojciechowa! Wojciechowa! — zawołała pani z pokoju.
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —