Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.



Zakończenie.

Nibyto ta sama mieścina, a jednak nie ta sama, inna już. Nie zmieniła się jej powierzchowność zaniedbana i brudna, nie zmieniły domy, błotniste uliczki i kałuże; ale można ją przejść wzdłuż i wszerz i nikogo z dawnych znajomych nie spotkać.
Inne czasy, inni ludzie, a choć to przeszłość niedawna, jednak tak się już dawną, tak odległą wydaje...
Też same dwa kościoły wieżycami w niebo strzelają, ten sam park zieleni się, też same drzewa w nim szumią... a jednak dla nas, cośmy przed laty tu byli — jakoś wszystko jest obce, nieznane.
Pod rozłożystemi konarami drzew parkowych nie słychać już sporów starego doktora z majorem, ani rewizor tabaczny nie dyskutuje już więcej... Spoczęli wszyscy trzej na ustronnym cmentarzu, pod brzozami... zasnęli snem wiecznym. Na ich mogiłach bujna trawa porasta... drobne ptaszki nad niemi śpiewają, białe brzozy gałązkami szumią...
Doktorowa po śmierci męża sprzedała swój domeczek z ogródkiem i z gospodarstwem całem; na bruk warszawski się z dziećmi wyniosła — wyniósł się i regent i pisarz ze