któr sapiąc i usiłując dogonić majora, ale tamten szczupły i żwawy, skręcił w boczną uliczkę i zniknął w zaroślach nad stawem.
Konsyliarz, widząc że nie dogoni przeciwnika, usiadł na ławce i fularem spocone czoło ocierał.
— Ha! ha! — odezwał się w pobliżu głos jakiś ostry i piskliwy, — otóż i nasz Eskulap; zdaje mi się że pan sędzia chciałeś się z nim widzieć.
Doktór obejrzał się.
Ku ławce zbliżali sie dwaj ludzie, których powierzchowność dziwny stanowiła kontrast.
Jeden był wysokiego wzrostu, dobrej duszy, poważny — drugi zaś malutki, ułomny trochę, a ruchliwy jak żywe srebro...
— No, panie doktorze, — wołał zdaleka mały człowieczek, — szukamy cię!
— O! cóż się stało?
— Musiałeś pan jakąś straszną krzywdę majorowi wyrządzić — bo nawet nie spojrzał na nas, tylko biegł jak szalony. Sędzia wołał: „dobry wieczór, dobry wieczór panie majorze!“ ale napróżno.
— Zawsze jednakowy!
— Zapewne o politykę panom poszło? — zapytał podpisarz.
— A o cóżby? Osądź pan sam, — rzekł doktór, — sam osądź panie sędzio. Opowiem od samego początku jak było...
— Nie trudź się, — odrzekł zagabnięty siadając na ławce, — nie trudź się mój doktorze. Tyle razy byłem świadkiem waszych sprzeczek, że wiem bardzo dobrze o co wam chodzi. Wiecznie ta sama historya.
— Prawda... ale niech sędzia powie kto ma słuszność? niech powie bez żadnej ceremonii, bez ogródki. On według mego zdania, ma maleńkiego bzika na tym punkcie...
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —