— Pan jesteś wzburzony jakiś... niespokojny — co się panu stało?
— Ma pan sędzia słuszność, ten dzisiejszy wypadek wstrząsnął mną do głębi... chwilami sam nie wiem co mówię...
— Czy z nieboszczykiem łączyły pana jakie stosunki rodzinne?
— Żadne a żadne, panie sędzio. Co prawda mnie z nikim nie łączą stosunki rodzinne...
— Jakto nie?
— Istotnie... tak jest. Pan nie wie — i nikt nie wie, bo ja nie lubię mówić o sobie... cóż to kogo obchodzi? — ale dziś skoro się o tem zgadało, powiadam...
— Więc nie masz pan nikogo? rodziców, braci, krewnych?
— Ani żywego ducha. Pochodzę z małej szlacheckiej wiosczyny, z szaraczków zagonowych. Ojciec mój chodził za sochą i broną jak chłop — matka także pracowała ciężko. Dzieci było kilkoro — ja najmłodszy. Wypadek wpłynął na mój los. Będąc małym chłopcem wdrapałem się na drzewo po jabłka... tymczasem gałąź złamała się i spadłem ze znacznej wysokości. Długo, długo chorowałem — alem się jakoś wygrzebał. Wszakże niewielka mogła być ze mnie pociecha; z wykrzywioną łopatką, ułomny, nie rosłem jak inne dzieci, nie miałem siły do roboty. Tyle rodzice mieli ze mnie pożytku żem bydło pasał latem. Zimową porą chodziłem do organisty i uczyłem się trochę. On pokazywał mi litery — a ja służyłem do mszy, pomagałem sprzątać w kościele. Przepraszam panie sędzio, może ja pana nudzę... ale muszę już wszystko opowiedzieć — zanim wyłożę panu moją prośbę...
— Masz pan prośbę?
Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —