Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —

mieć dla wielu bardzo poważne następstwa. Nie dziw; gdy się człowiek do pewnej pracy przez całe życie wciągnie, gdy przyzwyczai się do niej; gdy, co więcej, ukocha zatrudnienie swoje i widzi w niem coś więcej aniżeli tylko środek do zarabiania na chleb powszedni — to rozstać się z tem zatrudnieniem, z tą pracą, bardzo mu ciężko. Ciężko, zwłaszcza gdy już siwizna głowę przypruszy, szukać nowego zawodu, torować sobie nowe ścieżki...
Myśli te bardzo zajmowały sędziego — i nieraz też poświęcał im długie godziny. Pragnął, może nietyle dla siebie, ile ze względu na dzieci, być przygotowanym. Na jego czole wysokiem i myślącem rysowały się zmarszczki, ilekroć te myśli uparte i natrętne przychodziły mu do głowy — a że przychodziły często, coraz częściej, przeto i zmarszczki rzadko kiedy ustępowały z czoła.
Jest wieczór, słońce zniża się już za las i rzuca na obłoki blaski purpurowe, wiatr łagodny kołysze gałązkami drzew.
Sędzia, swoim zwyczajem, z fajką w ręku, siadł na werendzie — wtem skrzypnęła furtka i ukazał się stary doktór, w swojej almawiwie szerokiej.
Po przywitaniu, usiadł, obtarł czoło czerwonym fularem, poprawił okulary i rzekł:
— No, panie sędzio, więc już mam kolegę.
— Przyjechał?
— Dziś w nocy — i był tak uprzejmy, że w południe złożył mi wizytę. Powiada że uważał sobie za obowiązek, przed zawarciem innych znajomości, przedstawić się starszemu koledze.
— Ciekawym bardzo jak się panu podobał?
— Z powierzchowności niczego... elegancik, wystrojony... ze szkiełkiem na nosie, chociaż, jak przypuszczam, ma zdrowe oczy.