Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.
— 71 —

— Co tam powierzchowność, to najmniejsza...
— No nie — jak dla lekarza, ma ona swoje znaczenie... ale mniejsza o to. Był u mnie z godzinę, a przez ten czas nagadał tak dużo że i spamiętać trudno. Dał mi do zrozumienia, wprawdzie bardzo delikatnie, że my starzy jesteśmy niedołęgi... żeśmy już przeżyli swój czas... że dopiero dzisiejsza nauka działa prawdziwe cuda.
— To nieźle, jak na początek.
— Niczego, wcale niczego... ale słuchaj-no sędzio dalej. Powiedział że dotychczas karmiliśmy się wszyscy uprzedzeniem, przesądami i fałszem... tak w nauce, jak i życiu, i że dopiero wtenczas będzie na świecie dobrze, gdy pozbędziemy się różnych zabobonów, jak powyrywamy z naszych umysłów jakieś chwasty i zielska... Udałem że tego nie rozumiem i skierowałem rozmowę z ogólnych kwestyj na przedmiot bardziej specyalny, na naszą naukę — i wyraziłem zdanie, że ostatecznie nie stoi ona jeszcze tak wysoko, jakby w interesie ludzkości należało pragnąć. Oburzył się na to i powiedział że to jest także uprzedzenie, że medycyna dzisiaj podziw budzi.
— Cóżeś mu doktór na to odpowiedział?
— Zaprosiłem go na konsylium do jednej starej żydówki, która ma tyfus i zapalenie płuc...
— Zdaje mi się, że użyłeś pan najwymowniejszego argumentu.
— Hm, do pewnego stopnia przynajmniej.
— A czy przyjął wezwanie?
— Z wielką chęcią nawet. Poszliśmy tam obadwa. Badał bardzo sumiennie i raczył przyznać że stan jest groźny. Pomimo tego zrobił nadzieję.
— Ciekawym...
— Ja nie.
— Dlaczego?